"Pedofil w mojej parafii" Wstrząsające wyznanie ofiary księdza pedofila


Nawet go lubiłem. Młody, drobny, zawsze uśmiechnięty, miał dla nas czas. Stawał w drzwiach, gdy kończyła się religia i zagadywał. Zwłaszcza chłopców. – No i jak ci poszła ta kartkówka? - spytał raz łagodnie gładząc moje ramię. Byłem zdumiony, że pamięta. I wniebowzięty, gdy miesiąc później zaprosił mnie do siebie. Znienacka przy spowiedzi. Tuż po wieczornej mszy.


foto: ipxabay
Nie mogłem się doczekać. I min rodziców, gdy im opowiem! Dopiero co przeprowadziliśmy się na Jelonki. Nikogo tu nie znałem, bo do szkoły – 70-ki – wciąż jeździłem na Bruna. A tu taki zaszczyt!



Ksiądz na mnie czekał. Zdążył się przebrać, zrobić herbatę, włączyć muzykę („Anna German – ma taki anielski głos…”). Powiedział, żebym usiadł na sofie, a on dokroi ciasta. Przyszedł i usiadł… koło mnie. Dziwne, bo sofa mała, a obok dwa fotele. Mimo to zacząłem opowiadać mu książkę „Historia odkryć i wynalazków”, jak to sobie obmyśliłem w kościele. Patrzył jak urzeczony. Nikt dotąd mnie tak nie słuchał! Aż nagle mówi: „Jaki masz piękny nos!” I zaczął się przysuwać. Zatkało mnie. Byłem zdezorientowany i rozczarowany. Że jednak nie słucha. Coś jeszcze próbowałem mówić, lecz… 



Dotąd pamiętam wszystko jak w filmie. Odtąd – tylko migawki.
 Scena pierwsza: stoimy. Musiałem się zerwać, a on próbował mnie objąć. Coś mamrotał i chciał pocałować.
Scena druga: ksiądz leży na podłodze, trzyma się za szczękę. Zdumiony, okrągłe oczy. Stół przewrócony, wszystko rozlane, rozsypane.
 Scena trzecia: „Coś się stało? Wszystko w porządku?” – jakaś kobieta szarpie mnie za ramię… na Nowym Świecie.
Nie ma pojęcia jak tam dotarłem. Chyba biegłem.
 Scena czwarta: wchodzę do domu. Ojciec w łazience, szykuje się do pracy. Kładę się, ale nie mogę spać.
Jak mógł! Jak ja mogłem!
Mój świat runął. Nigdy nikogo nie uderzyłem. I nagle - księdza! W umyśle 12-latka i w czasach PRL-u, gdzie Kościół był prawdą i dobrem, uderzyć księdza to prawie jak zamachnąć się na Boga.
Powiedzieć rodzicom? Nie. Nie uwierzyliby. Sam nie mogłem uwierzyć. I sam z tym zostałem. Nawet gdy się wydało, że nie chodzę na religię (inny ksiądz wsypał mnie na kolędzie) nie powiedziałem nic. „Pomyślą, że jesteś dzieckiem milicjanta” – martwił się tata. Fakt. Chodzili prawie wszyscy. Ja – już nigdy.
Dopiero po dwóch latach ośmieliłem się zagadnąć kolegę z osiedla.
- Znasz księdza Kremera?
- Tego pedała? No pewnie!
Nie mogłem uwierzyć w to, co słyszę.
- To ty wiesz?
Śmiech. – Człowieku, wszyscy wiedzą!


Mimo to ksiądz Janusz Kremer jeszcze dwa lata nauczał religii w parafii Podwyższenia Krzyża Świętego. Ale ulżyło mi, że WSZYSCY WIEDZĄ. Że nie tylko ja znam jego tajemnicę (wcześniej nie miałem pojęcia, że są dorośli, którzy lubią z dziećmi). A jeszcze bardziej gdy się dowiedziałem, że Kremera przeniesiono. Wyobraziłem sobie, że za karę. Że jakieś mądrzejsze dziecko powiedziało mądrzejszym rodzicom, że go w końcu zdegradowano i słuch po nim zaginie. 
Myliłem się. Ksiądz Kremer obskoczył jeszcze sześć parafii. I nawet awansował z wikariusza na proboszcza.
A jednak – spotkała go kara. Ze strony kościoła? Nie. Ofiary.
Nie wiem, co Kremer musiał zrobić temu chłopcu, skoro jako dorosły facet, głowa rodziny, inżynier z dwójką dzieci - odszukał go i zabił. Co ten ktoś musiał przeżywać, że zdecydował się wywrócić swoje – udane wydawałoby się - życie. 


I – straszne jest, co teraz piszę, ale prawdziwe - to jedyny morderca, któremu współczuję. Bo wiem, że zabił księdza z bezsilności. Gdyby kościół choćby w połowie czynił to, co głosi, Kremer siedziałby w więzieniu. On i każdy inny pedofil w sutannie. A nie był żegnany słowami: „Takim był kapłanem, jakim był człowiekiem - dobrym skromnym i cichym.”
Nie chciałem o tym pisać. Było minęło.
Ale wczoraj widząc krasne lico arcybiskupa Głódzia, uosabiającego wszystko to, co w kościele najgorsze, nie zdzierżyłem. Tacy jak on ciągną go na dno. Jeśli się nie pozbędzie tych arcydrani – zatonie.


UWAGA: Tekst oryginalny
źródło: Artur W.