Tragedia na porodówce. Matka obwinia lekarzy o śmierć dziecka

Kobieta, której dziecko zmarło podczas porodu zgłosiła się do redakcji Echa Dnia z informacją, że lekarze nie zajęli się odpowiednio jej dzieckiem. 


foto ilustracyjne: g/w

– 22 stycznia tego roku przyjechałam na oddział ginekologiczny do Szpitala Specjalistycznego w Jędrzejowie. Byłam wówczas w 39 tygodniu i 1 dniu ciąży. Mimo, że akcja porodowa się rozpoczęła - odczuwałam bóle i skurcze - nie byłam w stanie urodzić siłami natury – mówi kobieta. (…) Lekarz prowadzący moją ciążę, przyjechał do szpitala około 3 godziny od rozpoczęcia akcji porodowej, zrobił "cesarkę", ale było już za późno – dodaje. Dziewczynka ważąca 3700 g zmarła.


Pani Amanda zdecydowała się zrelacjonować tragedię.

 – Jedyne co możemy zrobić dla naszej córki to dążyć do sprawiedliwości i ostrzec inne kobiety, by uniknęły takiej tragedii jak my. Jesteśmy młodym małżeństwem. Inga była naszym pierwszym dzieckiem, upragnioną, wyczekiwaną córeczką. Od 6-tego tygodnia ciąży na wszystkie wizyty oraz badania chodziłam prywatnie do doktora, który jest pracownikiem szpitala w Jędrzejowie. Podkreślam, że zawsze wszystkie moje wyniki badań jak i badania Ingi były prawidłowe. Cały okres ciąży przebiegał książkowo, bez żadnych komplikacji nic nie wskazywało na tak tragiczny finał. (...) 22 stycznia 2019 roku w godzinach wieczornych zaczęłam odczuwać lekkie bóle z krzyża, to był 39 tydzień i 1 dzień ciąży, więc przygotowałam się i wraz z mężem i ogromną radością, że zaraz zobaczymy naszą malutką Ingunię, udaliśmy się do szpitala w Jędrzejowie. Na oddziale ginekologicznym byłam już o godzinie 18.40. Czekaliśmy do godziny 19, ponieważ była zmiana dyżuru dwóch położnych i nikogo nie zastaliśmy na oddziale. Moje bóle postępowały, z każdą minutą były coraz silniejsze. Zmierzono mi miednicę, położne stwierdziły, że jestem bardzo wąska i mogę mieć trudności z porodem naturalnym. Po godzinie 19 zostałam podłączona do aparatu KTG, po upływie 30 minut położne zaczęły sygnalizować lekarzowi dyżurnemu, że KTG się nie spełnia. Lekarz kazał kontynuować zapis KTG i wyszedł. Po godzinie 20 położne po raz kolejny znów wezwały lekarza i sygnalizowały, że KTG się nadal nie spełnia i jest niepokojące. Lekarz kazał odłączyć mnie od aparatu KTG i wykonał z jedną z położnych badanie dopochwowe, które było bolesne. Oboje jednogłośnie stwierdzili, że nie mam rozwarcia i poród może potrwać nawet 10 godzin. Lekarz skomentował, że ma za krótkie palce i nie może nic wyczuć, za to położna włożyła niemal całą dłoń do pochwy. Po tym badaniu bóle stały się już nie do zniesienia i pokazała się krew z dróg rodnych co zauważyłam przy oddawaniu moczu do badania, o czym poinformowałam personel, który stwierdził, że tak się może dziać. Lekarz wykonał jeszcze USG brzucha badając przepływy, tak zwany doppler, uspokoił mnie, że z córką jest wszystko idealnie i wykazuje 100 % funkcji życiowych – tak stwierdził . Powiedział też, że córka waży około 3 700 gramów. Sygnalizowałam, że słabo czuję córeczkę wówczas udzielono mi odpowiedzi, że to przez spiętą macicę mogę mniej odczuwać ruchy płodu. Następnie lekarz kazał mi iść na salę co zdziwiło położne, bo według nich powinnam iść już na porodówkę. Lekarz kazał wrócić o 21 na kolejny zapis KTG. Na sali dostałam do uzupełnienia tak zwany plan porodu, a moje skurcze były już wtedy nie do zniesienia, odczuwałam je co chwilę. O 21 zostałam znów podłączona pod KTG. Po upływie około 30 minut tętno mojej córki zanikło. Położne po raz kolejny wezwały lekarza, który zamiast zainteresować się mną, ciągle przebywał w pokoju lekarskim, od początku nie był zainteresowany moim stanem ani dziecka – opisuje pobyt w szpitalu matka zmarłej dziewczynki. 
– Następnie wezwano telefonicznie mojego lekarza prowadzącego. Położne podłączyły mi jakąś kroplówkę. Czekając na mojego lekarza zaczęto mnie szykować do cesarskiego cięcia. Przed blokiem operacyjnym położne kłóciły się, bo jedna z nich stwierdziła, że słyszy tętno córki i po co to zamieszanie. Dwie pozostałe położne krzyczały, że to moje tętno. Wtedy odeszły mi wody płodowe. Pamiętam, że wtedy ironicznie stwierdzono, że teraz to już trzeba zrobić cesarkę. O godzinie 22 pojawił się mój lekarz. Wszyscy czekali na niego tak jakby doktor, który był na dyżurze, nie potrafił sam zrobić cesarki, by ratować nasze ukochane dziecko. O godzinie 22.15 mój lekarz prowadzący wykonał cesarskie cięcie. Córka została od razu zabrana, a mnie nie udzielono wtedy żadnej informacji. Dopiero po zakończeniu czynności związanych z zabiegiem cesarki, czyli o godzinie 23, otrzymałam informację, że moje dziecko nie żyje. Nagle lekarz, który był na dyżurze zniknął bez słowa wyjaśnienia, a pojawił się inny lekarz, którego nie było przy całym zdarzeniu i porównał naszą tragedię do wypadku samochodowego. Zapytałam co się stało, a on odpowiedział, że tak się czasem dzieje. Nie udzielono nam żadnej, logicznej informacji i nie pozwolono nam zobaczyć dokumentacji medycznej. – Przewieziono mnie na salę, a mąż przyniósł mi martwą Ingę. Nosząc ją pod sercem 9 miesięcy mogłam ją trzymać w ramionach tylko przez chwilę, chwilę którą zapamiętam do końca życia... teraz nie ma już nic, pustka i cierpienie. Na drugi dzień nikt nie przyszedł na obchód z lekarzy, tylko położne podawały mi leki przeciwbólowe. Mój prowadzący lekarz udzielił mi informacji, że doktor który pełnił dyżur tamtego dnia już nie pracuje. Powiedział też, żebyśmy tego nie odpuszczali tylko walczyli o prawdę – relacjonuje kobieta. – W trzecią dobę po śmierci córeczki, mój doktor pozwolił mi na wypis do domu, lecz lekarz, który porównał naszą tragedię do wypadku samochodowego to utrudniał i chciał żebym podpisała dokument, że wychodzę na własne żądanie. Niczego nie podpisałam i wyszłam do domu po czterech dobach, nadal nie wiedząc dlaczego nasza córka zmarła. Doktor neonatolog, która reanimowała naszą córeczkę powiedziała nam, że Inga była okazem zdrowia, piękne zdrowe dziecko. Badanie gazometrii, które doktor wykonała, wykazało według niej, że córka się udusiła – mówi zrozpaczona kobieta i dodaje:

– Jesteśmy pewni, że udusiła się, bo zwlekano z cesarką. Położne mówiły nam, że jest to błąd lekarza, że powinien cesarkę zrobić po pierwszym KTG, które się nie spełniało. Mój lekarz prowadzący, do którego chodziłam całą ciążę – od 6-tego tygodnia prywatnie – zawsze mnie uspokajał, że w razie komplikacji szpital go natychmiast wezwie. Dlaczego nie wezwano go w tym dniu, skoro KTG było wątpliwe już po upływie 30 minut? Ja do szpitala przyjechałam ze zdrowym, żywym dzieckiem. Moim zdaniem lekarz dopuścił się do zaniedbań i błędnie zinterpretował wiele czynników i wskazówek. Opóźniał decyzję o cesarskim cięciu, nie interesował się mną i doprowadził do śmierci naszej zdrowej córki. (…) Cały personel dopuścił się niedbalstwa i braku kompetencji. Zniszczono nam życie, które straciło sens i zamieniło się w koszmar. Nie mamy słów by wyrazić co czujemy. Tęsknota, żal, ból, cierpienie, bezsilność to za mało powiedziane. Odebrano nam możliwość bycia rodzicami, poczuć jak smakuje macierzyństwo. Nasza miłość do siebie stworzyła nowe życie – Ingę, Ingę którą nam zabrano i już nic nam jej nie zwróci nigdy. Nigdy nie pogodzimy się z tym co nas spotkało. Nigdy, ponieważ córka była zdrowa i nikt nie wmówi nam, że było inaczej – mówi Pani Amanda. 

– Mogę jedynie potwierdzić, że otrzymaliśmy zgłoszenie. Prowadzone jest śledztwo pod nadzorem prokuratury – zaznacza aspirant sztabowy Michał Kowalczyk, oficer prasowy Komendy Powiatowej Policji w Jędrzejowie.

 – Sprawa jest w toku, dlatego nie chciałbym wychodzić przed szereg i wypowiadać się, zanim nad sprawą nie pochylą się powołane do tego organy, które rozstrzygną, czy doszło do jakichś zaniedbań. Na tym etapie, nie chciałabym komentować i mówić o tej sprawie. Myślę, że jest to olbrzymia tragedia, dlatego także z tego względu, nie chciałbym się teraz wypowiadać – mówi dyrektor Szpitala Specjalistycznego imienia Władysława Biegańskiego w Jędrzejowie, dr hab. Maciej Wróbel. 

Sprawą zajmuje się Prokuratura Okręgowa w Kielcach. 

/red
źródło: echodnia.eu