Miłości nie można zabić – Ałbena Grabowska w rozmowie o ekranizacji powieści ,,Stulecie Winnych”, pisaniu, nadziei i spełnianiu marzeń



,,Szczęście to możliwość robienia i przeżywania tego, czego pragniemy bez wyrzutów, że się komuś coś zabiera taka jest moja definicja. Jest to także możliwość spędzenia życia z osobą, z którą chcemy dzielić codzienność”.
foto: Wojtek Olszanka/ okładka

W.L.: Jest pani wybitną pisarką, z zawodu lekarzem. Czy zarówno medycyna, jak i pisanie książek to powołanie, czy bardziej pasja?  

A.G.: To trudne pytanie, ponieważ weszłam na literacką ścieżkę ,,kuchennymi drzwiami”. Nigdy nie marzyłam o tym żeby być pisarką. W pewnym momencie mojego życia, zmieniłam pracę na lżejszą, pojawił się czas. Pracowałam bardzo aktywnie jako lekarz robiąc specjalizację, doktorat. Byłam bardzo oddana pracy, chociaż wcześniej nie marzyłam, żeby zostać lekarzem.



 Wręcz przeciwnie – widziałam siebie jako aktorkę teatralną, ale jak to w życiu bywa pragnienia te wydały mi się strasznie naiwne, nierzeczywiste, nieżyciowe a ponieważ mój ówczesny ukochany chciał być lekarzem, to ja też sobie wmówiłam, że tego samego pragnę.  Dostałam się na medycynę, a potem pojawiło się wielkie rozczarowanie. Wyobrażałam sobie, że to będą studia głęboko humanistyczne, pełne czytania literatury, dyskusji, jednak okazały się zupełnie czymś innym. I przypadek, bo takich przypadków jest w moim życiu bardzo wiele sprawił, że trafiłam na praktyki pielęgniarskie do Kliniki Neurologii i Epileptologii. Zobaczyłam czym jest mózg, jakie ma możliwości. Poznałam jakie schorzenia mogą mu towarzyszyć i pomyślałam sobie, że albo będę pracować w tym miejscu, albo odejdę z zawodu i nie wiem co ze sobą zrobię. Udało się i przez wiele lat byłam lekarzem. Uczyłam się, poświęcałam pracy naukowej i dydaktycznej, starałam się przybliżyć pacjentom ich zasadniczą chorobę, rokowania, uspokoić, rozwiać wątpliwości.

Ta działalność dodatkowa, niezwykle potrzebna, dawała mi bardzo wiele satysfakcji. Teraz jestem tylko i wyłącznie pisarką, a już mało lekarzem. Przyjmuję tylko ambulatoryjnie pacjentów w Brwinowie i w Grodzisku. Nie byłabym jednak w tym miejscu, jako pisarka, gdybym wcześniej przez kilkanaście lat nie pracowała w zawodzie lekarza. Mówię to z całą mocą, bo czasami spotykam się z pytaniem, czy gdybym zaczęła pisać zamiast leczyć, wtedy książek powstałoby więcej i może ten sukces przyszedłby wcześniej? Nie wiem, czy tak by się stało, natomiast te doświadczenia były mi potrzebne. Gdybym miała odejść z medycyny nagle byłoby mi bardzo ciężko, więc odchodziłam stopniowo. Nie ze względu na pisanie, ale na warunki rodzinne i przede wszystkim chorobę dziecka. U mojego synka w trzecim roku życia ujawnił się autyzm, więc musiałam wszytko podporządkować jego terapii i rozwojowi. Teraz przyjmuję pacjentów raz w tygodniu, właściwie tylko dla przyjemności. Większość czasu zajmuje mi pisanie, opieka nad dziećmi, współistnienie z nimi w czasie ich rozwoju i promowanie tego, co już zrobiłam.  

W.L.: W Pani oczach dostrzegam odwagę mierzenia się z przeciwnościami i umiejętność przyjmowania odpowiedzialności nie tylko za własne życie, ale też za życie innych ludzi. Czy świadomie kształtuje Pani swój charakter?  

A.G.:  Wydaje mi się, że mam to w sobie. Posłużyłabym się cytatem literackim: ,,(...) We mnie najwięcej to nie jest siły tylko nadziei”. Mam w sobie tyle nadziei co Wielki Gatsby. Jego przyjaciel powiedział o nim, że nie zna drugiego człowieka, który miałby w sobie tyle nadziei. Myślę, że z tego i ja czerpię. Wierzę, że wszystko dzieje się w jakimś celu i to, czego doświadczam jest dla mnie dobre. Z tego biorę siłę. Nauczyłam się z także czerpać radość z codzienności i sukcesów, które osiągam. Nie udaję, że ich nie chciałam i są mi obojętne, że jestem ponad tym. Nie ukrywam swojej radości i jestem bardziej otwarta. Myślę, że radość to jest takie perpetuum mobile, które daje człowiekowi siłę i moc, aby dalej iść i zmieniać siebie albo świat. Nie doświadczyłam na szczęście hejtu. Nie spotykam się (poza incydentalnymi wypadkami) z nieżyczliwością, czy z pospolitą zazdrością, bo ja też jej nie okazuję koleżankom pisarkom. Staram się raczej pomóc, bo do mnie także wyciągnęła rękę Małgosia Kalicińska na początku mojej kariery i dostałam od niej rekomendację. Teraz ja mogę zarekomendować czyjąś książkę. Nikt też nie neguje mojej pozycji w literaturze pisząc, że moje książki są miałkie, czy nijakie. Składam swój świat z małych cegiełek: patrzę na dzieci jak się rozwijają,  rosną i są coraz mądrzejsze, na ogród wiosenny, dom, w którym mieszkam. Dobrze czuję się ze sobą. 



W.L.: Książka ,,Stulecie Winnych” odniosła sukces i została zekranizowana. Co skłoniło Panią do napisania historii z zakresu literatury martyrologicznej osadzonej w tak trudnych i surowych czasach, pełnych ludzkich dramatów i dylematów? 

A.G.: „Stulecie Winnych” napisałam po debiucie, pozycji non fiction „Tam, gdzie urodził się Orfeusz”, czterech książeczkach dla dzieci i trzech powieściach psychologicznych: ,,Coraz mniej olśnień”, ,,Lady M.” i ,,Lot nisko nad ziemią”. Już czułam, że jestem świadomą pisarką, że to nie przypadek, że wydaję książki.   Wiedziałam, że dam radę udźwignąć większą formę. Napisanie sagi było decyzją świadomą. Od początku podejmuję w pisarstwie świadome decyzje i bardzo się trzymam tego, co ustaliłam sobie zarówno na poziomie fabuły, jak i narracyjnym czy gatunkowym. Powiedziałam w wydawnictwie, że napiszę sagę, ponieważ dawno nie było znaczącej sagi, właściwie od „Panien i wdów” Nurowskiej. Potem po ,,Stuleciu Winnych” wysypały się te sagi i jest mi miło, że zainspirowałam koleżanki do eksplorowania takiego gatunku. Był rok 2014, stulecie wybuchu I Wojny Światowej, wydawało mi się to bardzo dobrym czasem ostatnie sto lat w historii Polski. Zaczęłam się zastanawiać nad miejscem osadzenia akcji. Brwinów, miasto, w którym mieszkam, wydało mi się w pewnym momencie oczywistym wyborem. Mała ojczyzna, Polska w pigułce. Mała miejscowość, niby zwyczajna, a jednak mieszkali tu niezwykli ludzie. Zwykłe niezwykłe miejsce, zwykli niezwykli ludzie, postaci historyczne, autentyczne wydarzenia i wpleciona w to fikcyjna rodzina. Historia opowiadana z punktu widzenia zwykłych ludzi, którzy jej nie zmieniają, przeciwnie to ona zmienia ich życie. A przy tym to są ludzie normalnie żyjący i funkcjonujący, kochający, cierpiący, rozstający się, umierający, rodzący się, jak to w życiu. Myślę, że dlatego czytelnicy pokochali tę książkę, bo zobaczyli w niej prawdę.



W.L: Porównując film ,,Stulecie Winnych” do innych ekranizacji np. ,,Wojennych dziewczyn”, w których momentami wojnę ukazuje się przez różowe okulary, to w ,,Stuleciu Winnych” świat głównych bohaterów jest mocno osadzony w panującej wówczas rzeczywistości. 

A.G.: Jeśli chodzi o ekranizację ,,Stulecia Winnych” miałam szczęście. Producent  – Endemol Shine Polska, od początku chciał zrobić serial historyczny na bazie literackiej. Szukali bardzo długo i przez przypadek trafiła w ich ręce moja książka. Uznali ją za dobry materiał, aby pokazać historię Polski. Nie jestem autorką scenariusza, nie miałam wpływu na obsadę, a liczono się ze mną bardzo. Jestem pod wrażeniem jak wielką wagę przywiązywano do autentyczności wydarzeń, strojów, widoków, kostiumów, charakteryzacji. To świadczy o poziomie produkcji, która niczego nie zrobiła byle jak ani „po łebkach”. Dlatego odbiór serialu jest tak dobry. 

W.L.: Czy może Pani zdradzić kulisy produkcji? Jakieś tajniki? 

A.G.: Kostiumy wyszukiwano niezwykle starannie, albo szyto na zamówienie. Niestety nie można było wypożyczyć sukien z teatru. Kostium teatralny to zupełnie inna szata niż strój filmowy. Musi wyglądać jak uszyty. Druga ciekawostka to makijaż. Aktorki, w tym ja grałyśmy bez makijażu. W tamtych czasach malowały się jedynie panie lekkich obyczajów. Twarze aktorek były tylko przypudrowane, żeby się nie świeciły, nikt nie miał podkreślonych rzęs ani zrobionych ust. Główna charakteryzatorka, kostiumografka i scenarzyści obejrzeli tysiące zdjęć, żeby jak najbardziej uwiarygodnić widok Brwinowa z tamtych czasów. Bardzo pomagało tutaj Towarzystwo Przyjaciół Brwinowa, w ogóle całe miasto było entuzjastycznie nastawione do serialu z Panem burmistrzem Arkadiuszem Kosińskim wspierającym projekt. Dzięki temu serial wypada wiarygodnie. Do tego przepiękne zdjęcia zrobione przez Witolda Płóciennika i filmowa reżyseria Piotra Trzaskalskiego. Także scenariusz napisany jest nieserialowo. Warto zwrócić uwagę na to, że widz, który odejdzie od ekranu wraca w inny punkt, każda scena jest ważna, wyraz twarzy. Aktorzy zostali dobrani znakomicie. Oprócz gwiazd, takich jak Kinga Preis, Jan Wieczorkowski, Roman Gancarczyk, Adam Ferency zagrali młodzi, nieopatrzeni aktorzy, głównie teatralni: Karolina Bacia i Weronika Humaj w dwóch głównych rolach Ani i Mani. Zjawiskowy Jakub Zając w roli Floriana. Jakub Sasak w roli Damiana, Arek Janiczek i Kasia Kwiatkowska wielkie gwiazdy, wspaniali aktorzy, trzymający się z tyłu i nie wychodzący na pierwszy plan. Jest to wielka umiejętność i kunszt aktorski dać tło, żeby postaci pierwszoplanowe takie jak np. ich synowie Damian i Jasiek czyli Patryk Szwichtenberg mieli swoją ekspozycję. Wszyscy zgrali się idealnie, żeby zrobić coś pięknego.



W.L.: Wystąpiła Pani w dwóch epizodach. Jak czuła się Pani na planie? 

A.G.: Spełniło się moje marzenie. Gdy zapytano mnie, czy zależy mi specjalnie na jakimś wątku, czy aktorze, który by zagrał którąś z ról powiedziałam, że wszystko pozostawiam państwu, natomiast ja bardzo chciałam wystąpić w epizodzie. Uznano to za wspaniały pomysł, także marketingowy. Spełnienie dziecięcych marzeń sprawiło mi wielką przyjemność. Pierwsza scena, w której wystąpiłam była kręcona przez kilkanaście godzin, z czego widać mnie przez trzy sekundy w kadrze. Drugą kręciliśmy około ośmiu i w rezultacie moja scena trwa ok. półtorej minuty, ale za to widać mnie bardzo dokładnie na przyjęciu. Poprosiłam o możliwość zagrania epizodu także w drugim sezonie. Na planie odbyłam mnóstwo rozmów z aktorami, aktorkami, którzy występowali razem ze mną np. z Anią Grycewicz i Lidią Sadową. Nawet zakumplowałyśmy się i byłam obecna na przedstawieniu Lidki w Teatrze Polskim oraz w Teatrze Narodowym, gdzie Ania Grycewicz grała w „Kilku dziewczynach”.  

W.L.: ,,Wojna przemawia do ludzi wieloma językami, ale zawsze jest to głos bestii”. – napisała Pani w ,,Stuleciu Winnych”. Także jeden z cenionych przez Panią twórców, Umberto Eco pisał o wojnie w listach do Carla Marii Martiniego w książce ,,W co wierzy ten, kto nie wierzy”: ,, (...) Jakże jest możliwe, że istnieją – lub istniały – kultury aprobujące masakrę, ludożerstwo, cielesne upokarzanie innego? Otóż jest tak po prostu dlatego, że zacieśniają one pojęcie bliźnich do wspólnoty plemiennej (bądź etnicznej), ,,barbarzyńców” zaś uważają za nieludzi...”. Dlaczego pomimo doświadczenia ludzkości, postępu cywilizacyjnego, wiedzy psychologicznej, empatii wciąż powtarzają się te same schematy okrucieństwa? Co prowadzi przeciętnego Kowalskiego – wzorowego sąsiada, ojca, syna do aktów przemocy, którą tłumaczy subiektywnym dobrem, czy pojmowaniem sprawiedliwości społecznej? Wyłącznie atawizmy? Co sądzi Pani na temat źródła ,,głosu bestii” w człowieku? 

A.G.: Po pierwsze ludzie nie pamiętają albo nie chcą pamiętać tego, co było wcześniej. Ci którzy słyszeli o okrucieństwie, uważają, że to ich nie dotyczy, ponieważ wydarzyło się gdzieś indziej, z innymi ludźmi a oni robią coś zupełnie innego. To jest głęboko ukryte w naszym mózgu. Mózg tak naprawdę nie służy nam do myślenia i to jest zasadnicza przyczyna. Służy do przetrwania a w pojęciu ,,przetrwanie" mieści się instynkt plemienny i wszystkie atawizmy. Plejada różnych uczuć i doznań, które nakazują jakiejś grupie, czy jednostce podporządkowywać sobie innych. Poza tym nawet to, co się dzieje z wiarą. W imię miłości, oddania i przebaczenia nagle uważamy, że ta nasza wiara jest lepsza od tego, co prezentują inni. Co więcej ci inni też uważają, że mają do zaproponowania coś lepszego, niż prezentują jeszcze inni. Trudno powiedzieć dlaczego ktoś uważa, że musi to swoje ,,lepsze” w domyśle narzucić temu innemu nawet grabiąc, paląc i mordując. Kiedyś wykluczenie z grupy było równoznaczne z wyrokiem śmierci. Przetrwać mogła grupa, nie jednostka. W tej chwili też się to robi na takiej samej zasadzie. Bardziej bolesne bywa wyrzucenie z kręgu znajomych na Facebooku, niż usłyszenie przykrych słów. Tak to działa na poziomie jednostki, mniejszej społeczności i na poziomie większych grup narodowych. Dochodzą tu różne populistyczne mechanizmy np. odwoływanie się do jakiejś wielkiej sprawy, tak jak w Polsce przypominanie, jakim to wielkim narodem byliśmy. Nie było takiego czasu w historii, kiedy byliśmy aż tak wielcy, że nasz kraj miał decydujące znaczenie dla całej Europy, czy świata. Istnieją jedynie epizody, które można pokazać, jak choćby wygrana bitwa pod Wiedniem. 

W.L.: Napisała Pani w jednym z fragmentów powieści ,,Stulecie Winnych”: ,,(...) miłości nie można zabić, można tylko ją wyczerpać (...)”. Weźmy pod uwagę tak heroiczne czyny miłości, jak wybaczenie mordercy swojego dziecka lub pójście za kogoś na śmierć, co miało miejsce w ,,Stuleciu Winnych”, czy choćby codzienne poświęcenie czasu i wysiłku bliskim osobom. Miłość czasami dotyka ideologii, biologii, bywa głównym sensem życia, dokonuje się z wyboru lub jest po prostu tajemnicą. Czy każda, nawet najgłębsza miłość może się wyczerpać?

A.G.: To jest cytat z ,,Przeminęło z wiatrem". Tak mówi Rhett Butler do Scarlett O'Hary. Kiedy ona w końcu rozumie, że kocha tyko jego a Ashley był tylko złudzeniem, mówi: ,,Przecież mówiłeś, że mnie kochasz, i że Twoja miłość jest nieśmiertelna”. On wówczas odpowiada, że najbardziej nieśmiertelna miłość może się w końcu wyczerpać. I ja też tak uważam. Na miłość nie mamy wpływu. Nie możemy sobie wytłumaczyć, że kogoś powinniśmy kochać a kogoś nie. Podobne jest z przebaczeniem. Żeby je uzyskać nie wystarczy podać argumenty, nie można sobie go wykrzyczeć ani wywalczyć. Powinieneś mi przebaczyć, bo się zmieniłam. To stan wewnętrzny. Albo się go doświadcza albo nie. Oczywiście można z kimś być i dla kogoś się poświęcić nie kochając go, bo to też nie jest równoznaczne, ale nic nie można zagwarantować ani zakontraktować. Tak głębokie związki jak w rodzinie Winnych właśnie dają pretekst do tego, żeby podyskutować o miłości. np. o geście Antoniego, który oddaje życie za Pawła. On widzi, że Paweł idzie na śmierć. Nagle budzi się z tego swojego alzheimerowskiego letargu, wszystko rozumie i rzuca się zasłaniając męża wnuczki a ukochanego drugiej wnuczki własnym ciałem. Przepiękny, bardzo głęboki gest, którego Paweł nie umiał przyjąć. Był to tak wielki dar, że Paweł po prostu go nie uniósł i uciekł od żony, ukochanej. Od wszystkiego i wszystkich. 

W.L.: Pozostawia Pani czytelnikowi miejsce na dowolność interpretacji wielu postaw prezentowanych przez bohaterów.

A.G.: Nie piszę jednoznacznie. Nie przedstawiam prawd tzw. objawionych w moich książkach. Daję czytelnikowi pole do dyskusji, do własnych sądów i tak np. zrobiłam z serialową Łucją. Nie tłumaczę dlaczego Łucja taka jest. Uważam, że każdy może się nad tym zastanawiać, co spowodowało, że ta bohaterka jest tak negatywna. Nie narzucam nikomu sądów.  



W.L.: Jakie są przekazy miedzy wierszami książki dla polskiego narodu, świata?

A.G.: Nie myślałam nigdy w kategoriach wielkich. Nie czułam w sobie misji ani możliwości uniesienia wielkich prawd. Jestem osobą, która nigdy nie napisze poradnika jak żyć, bo nie uważam, żebym komuś miała mówić jak słusznie postępować, czy jak wychowywać dzieci. Chciałam zrobić dwie rzeczy. Po pierwsze wywołać w ludziach wspomnienia o własnej rodzinie, bo w każdej są podobne. Przypominanie sobie na bazie akcji co się działo z babcią, prababcią widza, kto co w rodzinie opowiadał. I druga rzecz, żeby przypomnieć sobie, że są tak ważne i podstawowe uczucia jak miłość, oddanie, empatia, współczucie, które służą zarówno do małych spraw, jak i wielkich. I to, że jeżeli jest ofiara i nie zostanie przez kogoś przyjęta to nie znaczy, że jej nie było. To znaczy tylko tyle, że ktoś nie potrafił jej przyjąć. Ofiarowujemy człowiekowi miłość, oddanie, dom, dzieci. Ktoś nie umie tego udźwignąć, ale to nie znaczy, że nie było ofiary. 

W.L.: Zastanawia mnie, co się dzieje dalej... 

A.G.: Wydaje mi się, że to bardzo indywidualna sprawa, bo czasem nieprzyjęcie ofiary może spowodować utratę szacunku, czy miłości do osoby, która go odrzuca  i to też jest ludzkie. Nie oceniam tego w kategoriach dobre – niedobre. Kiedy się komuś coś ważnego ofiarowuje, czy w relacjach rodzinnych lub na poziomie dwojga ludzi, to są to sprawy złożone, trudne do oceny i bardzo głębokie. Mogą iść w wielu kierunkach. O tym także piszę. 

W.L.: Intryguje mnie nazwisko głównych bohaterów. Dlaczego Winni?

A.G.: Chciałam, żeby zaistniała gra słów. Uważam, że tytuł jest kluczową sprawą. Słowo „stulecie” wydawało mi się oczywiste, bo opisuje sto lat, natomiast chciałam, żeby nazwisko było wieloznaczne. Miałam różne pomysły: Żelazny, Kalambur, Spiżowy i w końcu Winni. Tytuł: ,,Stulecie Winnych” wydał mi się tak oczywisty, jak wybór Brwinowa na miejsce akcji. 

W.L.: Pojawiają się w powieści nie tylko postaci fikcyjne, lecz również prawdziwe. Co zadecydowało o wyborze autentycznych postaci historycznych?  

A.G.: Chociażby to, że to ludzie, którzy mieszkali w Brwinowie i w Podkowie Leśnej. Przede wszystkim twórca Podkowy Leśnej i Brwinowa, Stanisław Lilpop. Stał mi się bardzo bliski, podobnie jak jego idea, żeby wybitnych ludzi wyciągnąć z miasta i na tle przyrody stworzyć ośrodek kulturalno-społeczny. Z Brwinowem kojarzy się Jarosław Iwaszkiewicz, który pisał o naszych ziemiach w ,,Młynach nad Utratą”. Poza tym prof. Werner, wybitny naukowiec, który oddał swoją willę na potrzeby szkoły, zanim postawiono budynek. Jak sobie wyobrazić coś takiego w dzisiejszych czasach... Kto by tak zrobił? Tak samo prof. Kazimierz Michałowski, najwybitniejszy polski archeolog był mieszkańcem Podkowy Leśnej, i wielu, wielu innych. 

W.L.: Gatunki pisanych przez Panią książek są bardzo zróżnicowane. Pisze Pani powieści, bajki dla dzieci, kryminały. Świadczy to o przenikliwości umysłu,  bogactwie dostrzegania i rozumienia wielu odmiennych rzeczywistości. Czy światy opisywane przez Panią mają swoje odbicie w Pani świecie, doświadczeniach życiowych, cechach osobowości, tęsknotach, marzeniach? 

A.G.: Myślę, że tak. Kiedy podchodzę do kolejnego tematu, wiąże się to z wyborem gatunku literackiego. Pisałam książki dla dzieci, non-fiction, sagę, powieści psychologiczne, thrillery psychologiczne, kryminał i powieść sensacyjną. Gatunek niósł temat i narrację. Czerpię ze wszystkich swoich doświadczeń, osobowości, wyobraźni, która zawsze była bardzo duża. Natomiast zasłaniam się i odżegnuję – to nie moje alter ega i rodzina. Są to postaci wymyślone. Utożsamiam się z bohaterką tylko jednej książki – ,,Alicji w krainie czasów”. Mówię  o tym bardzo wyraźnie  i wręcz sugeruję, że to jestem ja i moja droga życiowa. 

W.L.: Jest Pani mamą trójki dzieci:  Julka, Alinki, Frania. Pani synek poprosił o napisanie o nim książki. W jaki sposób zareagowała Pani na tę propozycję? 

A.G.: To było po tym jak wydałam ,,Tam gdzie urodził się Orfeusz” i myślałam, że to będzie moja jedyna książka, bo zupełnie nie planowałam pisania. Później zaproponowano mi zupełnie przypadkowo napisanie bajki terapeutycznej dla dzieci chorych na padaczkę. Ponieważ to się bardzo udało, książka przyniosła dużo dobrego, ciągle się o niej mówiło, także w domu  więc mój synek dlatego powiedział: ,,Napisz o mnie i dla mnie". Podjęłam wyzwanie po pierwsze podświadomie, ponieważ już wtedy czułam, że jestem pisarką i te historie we mnie są. Po drugie to miała być historia o chłopcu, który nie lubił szkoły. Najbardziej na świecie lubił gry komputerowe i marzył o tym, żeby się do takiej gry dostać. Pisanie takiej książki było odciąganiem mojego własnego syna od komputera w stronę książek i czytania. Syn, a miał wtedy 8 lat, konsultował tę książeczkę, pomagał mi w konstruowaniu fabuły. To była bardzo intymna relacja między mną a nim. On teraz ma prawie 18 lat. Ostatnio zostawiłam mu do przeczytania już wydany ,,Nowy świat". Odczułam pewien żal, bo książeczki o Julku i Mai czytał na etapie pisania. 



W.L.: ,,(…) szczęście jest czymś kruchym i niedostępnym, tak dla zwykłych śmiertelników, jak i dla istot bajkowych.” – napisała Pani również w ,,Stuleciu Winnych”. Jakie jest Pani osobiste rozumienie szczęścia?  

A.G.: Szczęście to możliwość robienia i przeżywania tego, czego pragniemy bez wyrzutów, że się komuś coś zabiera – taka jest moja definicja. 
Jest to także możliwość spędzenia życia z osobą, z którą chcemy dzielić codzienność.


W.L.: Jakie są Pani plany na najbliższy czas? 

A.G.: Teraz odpoczywam. Mam dużo spotkań autorskich, ruszamy ze zdjęciami do kolejnej serii ,,Stulecia Winnych”. Zabieram się również za research do kolejnej książki. Przewiduję sagę, ale nie chciałabym jeszcze zdradzać szczegółów. Poza tym zbliżają się wakacje. Jadę z najmłodszym synkiem i córką do Londynu na West End. Zamierzamy tam realizować naszą pasję czyli obejrzeć kilka musicali, bardzo to lubimy. 

Rozmawiała: Weronika Ladra