Każdy dzień zaczynam od zera – Leszek Frey – Witkowski



,, (…) My jako naród łamaliśmy w sztuce wszystkie konwenanse i konwencje. Jeśli przychodzi do mnie robotnik, ma tak poharatane ręce, że nie może ich wyprostować i próbuje bawić się w balet – to jest istotna wartość – łamanie ustalonych reguł”. – Rozmowa z Leszkiem Frey – Witkowskim, artystą rysownikiem, animatorem plastyki, twórcą ekslibrisów, plakatów i ilustracji.


zdjęcie: Cyprian L. Witkowski


W.L.: Odbiera Pan rzeczywistość wielowymiarowo. Bajka, baśń, kreski, koła wyłaniają się w Pana oczach z na pozór prostej formy. Z takim darem trzeba przyjść na świat, czy można go wypracować? 

L.F.W.: Rzemiosło można doskonalić, ale również oszukać. Nie byłoby Madonny, czy Michaela Jacksona, gdyby nie urządzenia korygujące głos. Przyjechał kiedyś do Warszawy Enrique Iglesias. Popsuły się ,,synchrony” i ci, którzy byli blisko sceny słyszeli fałsz. Można inwestować miliony w wylansowanie kogoś, oszlifowanie, wytresowanie, nauczenie technik, ale i tak będzie byle jaki. Nie nauczy się człowieka talentu i bycia artystą. 



W.L. : Dzięki uprzejmości Pana żony Danuty, miałam możliwość zapoznania się z zadedykowanymi jej ekslibrisami, kartkami pełnymi bujnych kwiatów i wierszy.

L.F.W.:  W 1975 r. poznałem żonę w klubie ,,Medyk”. Należała do Teatru Dźwięku, Ruchu, Gestu, Światła – ,,Motus”, który wówczas prowadziłem. Pięknie recytowała wiersze... Tak się poznaliśmy...

W.L.: Czy myślał Pan również o aktorstwie? 

L.F.W: Aktorstwo to nie moja bajka, ale śpiew tak. Śpiewałem w chórze, tańczyłem w grupie baletowej.  My jako naród łamaliśmy w sztuce wszystkie konwenanse i konwencje. Jeśli przychodzi do mnie robotnik i ma tak rozharatane ręce, że nie może ich wyprostować, a on próbuje się bawić w balet – to jest istotna wartość – łamanie ustalonych reguł. To rzemiosło nie rządzi się żadnymi prawami np. ,,Teatr 13 Rzędów” Grotowskiego. To był teatr łamiący zasady teatru. A jeszcze wcześniej był Kantor, który łamał zasady teatru pudełka. Konrad Swinarski, który wypuścił spektakl w publikę. 



W.L.: Urodził się Pan na Kaszubach w przepięknej, wręcz baśniowej krainie. Czy to jest Pana osobista ,,Dolina Issy”? Czy tamten świat stał się dla młodego chłopca tworzywem, surowcem do refleksji, inspiracji twórczej, ekslibrisowych rozważań nad zagadką życia i tajemniczością ludzkiej natury oraz przyrody? 

L.F.W.:  Tak, ona we mnie żyje. Te muszelki, kamyczki, śpiewające wydmy, karłowate wierzby, piaski wizgające na wietrze. Kiedy mam te szumy w głowie, są jak przybór i odbór fal uderzających o brzeg. Pojawiają się wspomnienia z dzieciństwa. Zachowały się obrazy. Na przykład przyrodni, najstarszy brat Janek ze Świnoujścia. Kiedy przychodziło lato woził mnie i drugiego brata sankami po wydmach. Stara, nieistniejąca dziś kamienica z przełomu wieków przy ul. Sprzymierzeńców 18/3, gdzie mieszkaliśmy. W 1966 r. pracowałem w Wojewódzkiej Bibliotece, byłem magazynierem. Lubiłem się chować tam, gdzie ciemno, z daleka od zgiełku. Ale też w szkole podstawowej bardzo nie lubiłem chodzić do tablicy, czułem się tak, jakbym szedł na szafot. Byłem też mańkutem, a każda inność – rudy, piegowaty, mańkut, utykający była pożywką do ,,nabijania” i zawsze to wychodziło nie od samych dzieci, ale od nauczycieli. Kiedy przyszedł stan wojenny musiałem te moje grunwaldy zmniejszyć do wielkości koperty. Ekslibris to była dla cenzury czarna magia. Do dziś mamy to samo. Ekslibris? Rany boskie, co to za groch z kapustą?



W.L.: Kolejnym miejscem Pana zamieszkania stało się Lubsko, następnie Ochla. Jakie były jej uroki?

L.F.W.: W Ochli był Bari, rudy wilczur. Do Bariego gadało się, jak do człowieka i on wszystko kumał. Co prawda nie odpowiadał, ale usiadł i patrzył. Albo szczeknął, albo nie, tak jak mu ,,pasiło”. Nie pozwalał nikogo bić. Jak ojczym próbował mnie uderzyć warczał i pokazywał kły. Ojczym nie potrafił mówić po polsku, był dezerterem z Armii Czerwonej, a potem okazało się, że także szpiegiem. Skończył, jako zbowidowiec. Berlina  nie widział na oczy, ale na jego grobie jest napisane: ,,Ten, który zdobywał Berlin, (…) organizował ,,Solidarność” w Trzebiechowie”. Pewnego dnia mama wygrała świnię, nazwaliśmy ją Magda. Była też owca Baśka i mój kogut Bikiniarz ocalały z pomoru kurczaków. Gdy wyjeżdżaliśmy z Lubska dostałem też białą królicę, brat stalową. Przy szkole w Ochli było boisko, od ulicy płot, łopuchy, łopiany porosłe lebiodą i na tym boisku Bari brał drąga w zęby. Baśka –  myk – przeskoczyła. Bikiniarz – myk – przeskoczył. Bari kładł kija, przeszedł kółko, wrócił, wziął drąga i znowu Baśka – myk, Bikiniarz – myk, a Magda waliła się na bok, była zawsze obrażona. W niedzielę znajdowaliśmy czas na zabawę. Bari sam otwierał sobie drzwi na pierwszym pietrze. Wychodził na podwórko, zębami wyciągał kołek od zapadki. Magda wtedy ,,wytaczała” się, Bikiniarz wyskakiwał przez okno. Z owcą Baśką był zawsze kłopot, bo nie mogła dogadać się z Barim, więc wyszła albo nie, jak jej ,,pasiło”. Słychać raz, idzie świnia Magda na pierwsze piętro i tymi ratkami stuka – tuk, tuk, tuk. Bari nosem szerzej drzwi otworzył, kogut pazurami tarł albo wskakiwał na poręcz od schodów i tak czekał, aż Magda się wgramoli. Kogut miał biało-żółto-pomarańczowy ogon, opalizujący zielony, trochę karmazynu. Przyjeżdżał do nas wujek, który był w szkole podoficerskiej w Gdańsku. Pewnego dnia przyjechał, a my byliśmy urwisami. Wiedzieliśmy o tym doskonale, że przyjdzie nasza czeredka z Magdą. Wujek spał na wysokim łóżku, a Magda była jeszcze prosięciem i trzeba było ją podsadzić. I co zrobiła Magda? Położyła głowę na poduszce przy wujku i chrząkała. Siedzieliśmy i czekaliśmy, jaka będzie reakcja. Wujek myślał, że to któryś z nas się wydurnia, otwierał oczy i szybko zamykał. Za chwileczkę dobiegł do naszych uszu krzyk: ,,Zwariowali, świnia w łóżku!".  A Magda tylko pochrumkiwała, było jej wygodnie. Czasami z ludźmi człowiek się tak nie dogada, jak ze zwierzakami. Jesteśmy na łasce i niełasce natury. Przyroda nigdy mnie nie przerażała, ani pioruny, ani nawałnice. Zawsze była we mnie bariera względem ludzi, nie wobec świata przyrody. Między innymi od tego zaczęło się to moje rysowanie, urzekał mnie temat faraonów z bogami, zbożami, trzcinami, rybami.



W.L.: Za wybitne osiągnięcia w pracy wychowawczej i dydaktycznej w 1993 r. otrzymał Pan Nagrodę I stopnia Ministra Edukacji Narodowej. Został Pan także wyróżniony Medalem Lubuskiego Animatora Kultury przez marszałka województwa w 2006 r. Jest Pan również pomysłodawcą wielu znaczących projektów, wernisaży, wystaw muzealnych. Działa Pan spełniając się nie tylko artystycznie, lecz także w sferze humanistycznej, jako animator plastyki. Pracował Pan również z osobami niepełnosprawnymi. W jaki sposób odbiera Pan ich twórczość?

L.F.W.:  To są ludzie nie do podrobienia. Gdybyśmy powiesili niektóre prace pomiędzy twórczością ludzi pełnosprawnych, absolwentów liceum plastycznego, nie uwierzyłaby pani, że to zrobił człowiek średnio upośledzony umysłowo. Był taki chłopiec – Mateusz. Nazywaliśmy  go Mati. Nawet mówić nie potrafił. Był ze wszystkim na ,,nie”. – Wiesz Mati, najpierw zawiń rękawy, załóż kitel – powiedziałem. – Nie – odparł Mati. – Ale ja cię bardzo proszę załóż, zobaczysz, co będziemy robić. Masz paletkę, weź ręką zrób glajdę –  postawiłem na swoim. Bardzo mu się spodobało, naśmiał się przy tym. Biegał po brystolu robiąc stópkami plamy. Jego mama opowiadała mi, że Mati śmiał się nawet w nocy. – Co Pan robi na tych zajęciach? – zapytała. – Mati tworzy – odpowiedziałem. Sąsiad z zespołem Downa lubił rysować serca na warsztatach. Wydawałoby się, że będzie u niego różnie z motywacją, a on był bardzo konsekwentny. Początkowo nastawiony na ,,nie”, później otrzymał nagrodę. Zwracałem się do niego: ,,Panie Adamie”. Jego mama była bardzo zdziwiona, wyjaśniłem jej, że przecież on ma skończone 18 lat. Skąd mogę wiedzieć, czy on sobie życzy, żebym do niego na per ,,ty” walił?. Jedna z osób zwracała się do niego per ,,ty” i cały czas jej psocił, chował mazaki, kartki, nie mogła się z nim dogadać. Czasami spotykam go na ulicy. – Co tam u pana panie Adasiu słychać? – pytam.  A on na to: – Szkoda, że nie ma pana! Jest taki kierunek w sztuce nazwany przez francuskiego rzeźbiarza i malarza Jeana Dubuffeta art brut. Dubuffet  tworzył z osobami niepełnosprawnymi i później wystawiał ich prace. Nobilitował ich, a oni jego. Bariery i zasady klasyfikacji ludzi są absurdalne. 


W.L.: Ogromnym sukcesem były m.in. teki ekslibrisowo-poetyckie (Ogólnopolska Bohema Art-Poetica), za które otrzymał Pan w 1994 r. wyróżnienie na I Krakowskim Biennale Ekslibrisu Polskiego. Odbyło się również sporo wystaw Pana twórczości m.in. w Łodzi, Cieszynie, Częstochowie, Krakowie, Żaganiu, Nowej Soli, Lubsku. Uczestniczył Pan w kilkuset wystawach indywidualnych i zbiorowych w wielu krajach, takich jak: Hiszpania, Włochy, Francja, Belgia, Chiny, Meksyk, Andora, Szanghaj, na Tajwanie. W odległych częściach świata.

L.F.W.: Kiedy był organizowany Międzynarodowy Kongres Ekslibrisu w Londynie, Bostonie, Weimar, Pradze, czy Sapporo nasi rodacy traktowali to jako makulaturę. Było też biennale w Guadalupe. Pierwszym podanym tematem były ,,drzewa”, drugim ,,ślimaki”, czy ,,motyle”, ,,żaba”, a później motywy baśniowo-ludowe. Biennale organizuje także Taller Galeria Fort w Barcelonie, mała grafika i ekslibris.Wystawa kroczy przez świat do Japonii, gdzie ma swoje zakończenie. Tam rozkupują to, co nie zostało sprzedane po drodze. Wydają świetne katalogi, one również wędrują. Wziąłem także udział zaocznie w Międzynarodowym Kongresie Ekslibrisu w Sapporo. Nie wysłałem zgłoszenia, tylko Richi Murosawa – japoński ilustrator i rysownik z Osaki zrobił to za mnie, mając moje prace w swoich zbiorach i wystawach (możliwości artysty pokazuje stan zbiorów). Album ,,Święty Jan Paweł II. Ekslibrisy dla papieża Polaka”, w którym zawarte są moje prace wydał Sanok. W maju 2014 r. wręczali to wydanie Ojcu Świętemu Franciszkowi na Placu Świętego Piotra. Ogólnopolska Bohema Art-Poetica była zjawiskiem kulturowo-twórczo-literackim. W formach tek ekslibrisowo-poetyckich, arkuszy i katalogów drukowali bardziej lub mniej znani poeci i literaci. Założyciel GE i jej długoletni szef, ś.p. Andrzej Znamirowski wystawiał moje prace w całym kraju przeszło 80 razy, m.in. we Wrocławiu, Tarnowskich Górach, Trzebinii, Warszawie. Dzięki niemu moje stróże książek prezentowane były w siedzibie kabaretu Piwnicy pod Baranami. Ze zbiorów prywatnych ,,trafiłem” na wystawy zbiorowe w Niemczech, Kazachstanie, Warszawie, Krakowie, Toruniu. Obecnie Kraków świętuje 150 rocznicę urodzin Stanisława Wyspiańskiego. Wysłałem już moje prace do krakowskiej Galerii Ekslibrisu. Z drugiej strony jestem tym wszystkim bardzo zmęczony, przebijaniem głową murów kosztem własnego zdrowia i funduszy.

W.L.: Pomimo zmęczenia zachowuje Pan artystyczną świeżość patrzenia na świat, którą zaprezentował Pan w najnowszych pracach na wystawie ,,Klakelura czyli być mądrym własnym doświadczeniem”. W jaki sposób Pan to robi? Czy świat się Panu za to odwdzięcza? 

L.F.W.:  Moją maksymą jest, że każdy dzień zaczynam od zera. Ludzie tego nie rozumieją. Zawsze uważali, że jestem jakiś taki trochę nienormalny, bo np. doszło do kłótni, a ja nie potrafiłem się gniewać. Nie mam na to czasu. Za chwilę może nas nie być i co dało to idiotyczne pogniewanie?Tylko kwasy i zupełnie niepotrzebne sprawy. Bywam też przez swoje usposobienie nieostrożny. Jak idę w miasto, widzę tylko, że stokrotki kwitną, tam jest frezja, gruzowiska, na których rosną ostróżki polne, fiołki, bratki, albo niezapominajki ogrodowe. Niezabudki, bo tak również się mówiło, to były kwiaty mojej mamy, bardzo je lubiła. Idę tak i patrzę, a pod nogami są wyrwy na chodniku. Przechodzi ktoś znajomy i mówi: ,,Uważaj!”. Kiedyś zasuszałem kwiaty, zbierałem piórka. Gdy przyjaciółka Zdzisława Kapica z Tomaszowa Lubelskiego była po operacji, napisałem jej: ,,Nie będę Ci piórek wysyłał, żebyś sobie z nich nie zrobiła skrzydeł i nie uciekła, bo z kim to ja będę pisał?”, to mi odpisała żartobliwie: ,, Jak pisałeś do mnie, że jestem ,,niebiańska krowa”, to ja Ci napiszę, że jesteś błotny dzik”. Mój znajomy Boguś, który ma padaczkę i jest niedosłyszący potrafi głośno się śmiać, pomimo trudów życia. Przerażają mnie ludzie poważni i ci, którzy budują sobie pomniki. Nie lubię wywyższania, zawieje tsunami i nie będzie śladu po ,,ja”. Uśmiecham się i wtedy jest mi łatwiej. Pisząc FREYe (rysunki) gadam sobie, śpiewam.

W.L.: Być może dzięki takiemu nastawieniu do życia udało się Panu przetrwać trudne chwile...

L.F.W.: Szpital przetrwałem. Było gorąco, czerwiec, gdy mnie rypnął udar mózgu i pamiętam jaskółki na tym błękitnym, rozgrzanym, prawie gorącym niebie. Jaskółki to moje ptaki. W Ochli potrafiłem wejść na płot, a że byłem anemikiem chudym jak patyk i między tymi sztachetami siadałem, to babunia dawała mi poduszkę. Siedziałem i wpatrywałem się w druty między słupami telegraficznymi, na których siadały jaskółki. Wyglądały jak czarno-biała klawiatura. Gdy jedna odleciała, to w jej miejsce przylatywała inna. 


W.L.: Wyobrażenie czarno-białej klawiatury jaskółek przywodzi mi na myśl Pana twórczość. W jaki sposób należy ją odczytywać? 

L.F.W.:  Tak jak dzieci – podoba się albo nie podoba.


Rozmawiała: Weronika Ladra